Każda epoka kiedyś się kończy

Dziś dwie szalenie ciekawe pozycje jednego autora, które pozwolą dobrze uczcić nadchodzący Światowy Dzień Książki.

Ostatni seans filmowy

Czy lubicie stare, amerykańskie kino? Młodych, zbuntowanych bohaterów, błądzących i poszukujących sensu własnej egzystencji. Przemierzających bezkresne równiny w wielkich, głośnych maszynach. Okładka "Ostatniego seansu filmowego" to zaledwie przedsmak tego, co czeka nas w książce Larry'ego McMurtry'ego. Autor zabiera nas bowiem w podróż do Ameryki lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, ukazując życie w małym prowincjonalnym miasteczku Thalia.

Szczerze wątpię, czy znajdziemy choć jedną szczęśliwą istotę w tej szarej, ponurej dziurze. Oj, ze świecą by podobnego osobnika szukać. Nie da się bowiem ukryć, że życie nie rozpieszcza tamtejszych mieszkańców. Dodatkowo sprawy komplikuje wyjątkowo purytańskie podejście do zagadnień cielesności i seksualności. Większość małżeństw okazuje się więc źle dobrana, zaś rodzice wychowują kolejne pokolenia sfrustrowanych, niepewnych siebie ludzi.

W podobnej rzeczywistości przychodzi funkcjonować dwóm bohaterom - Duanowi i Sonny'emu. Pierwszy nie może narzekać na powodzenie u dziewcząt. Trafia mu się zresztą prawdziwa miejscowa piękność - Jacy. Czy zazna u jej boku szczęścia? A może lepiej powiedzie się Sonny’emu, który nawiąże romans z drobną i zalęknioną żoną trenera koszykówki?

Akcja powieści snuje się sennie i niespiesznie, swą dynamikę zawdzięczając bardzo dobrze skonstruowanym postaciom. Pod skorupą niespełnienia szaleją bowiem ukryte namiętności i pragnienia, jakie nigdy nie doczekają się spełnienia. Być może niektórych czytelników podobna konstrukcja opowieści znuży, lecz dla mnie okazała się ona strzałem w dziesiątkę. Długo po tym, jak odłożyłam książkę na bok, moje myśli drążył opasły robal niepokoju.

Czy "Ostatni seans filmowy" zaliczyć można do książek przełomowych, genialnych? Jeśli koniecznie potrzebujemy podobnych klasyfikacji, moja odpowiedź musi być przecząca. Jednak podróż w czasie, jaką zafundował nam McMurthy to czytelnicza wędrówka, która z pewnością niektórym na długo zapadanie w pamięć.


Na południe od Brazos

O ile „Ostatni seans filmowy” można potraktować jako smakowitą przekąskę, to „Na południe od Brazos” jest prawdziwą czytelniczą ucztą. Wiem, niektórzy stwierdzą, iż niewiele w tej książce się dzieje. Jest sobie zgraja kowbojów, którzy pędzą bydło. Jadą przez bezkresne równiny, gdzie czasem spotkają niedobitki Indian. Niekiedy zatrzymają się na popas. Poszturchają. Czy naprawdę jest się czym zachwycać?

A jednak mnie, moi drodzy, opowieść McMurthy'ego pochłonęła mnie bez reszty. Rozmach, z jakim autor zbudował odeszły dawno w przeszłość świat, przypomina mi pieczołowitość malarskiego mistrza, pragnącego oddać każdy, pozornie niewiele znaczący detal wybranego pejzażu. Do kroćset, jest tak, jakby ów pył wzbijany przez kopyta bydła wciskał się nam do oczu i nozdrzy! Czujemy smród krowiego zadka, gdy przeprawiamy się wpław przez mętne i zdradliwe wody. Całość oczywiście doskonale przemyślana, skomponowana. Przykro mi, lecz nie mogę się nie zachwycać!

Jedyne ryzyko polega na tym, że można się za bardzo przywiązać do konkretnych postaci i, gdy muszą one ze sceny zejść, robi się w czytelniczym sercu cholernie pusto. Jednak, póki ich literacki żywot trwa, zachwyćmy się po raz kolejny różnorodnością owych szalenie ciekawych indywiduów, bogactwem wykreowanych charakterów. Szczególnie cieszy mnie zaś fakt, iż panie okazują się osobistościami nad miarę wyrazistymi, mającymi często większe cojones niż niejeden kowboj.

Cóż mogę dodać? Daję najwyższą ocenę i czekam na kolejną część cyklu "Lonesome Dove".

Komentarze

Popularne posty